Wstałam dzisiaj o nieludzkiej jak dla mnie porze, a wszystko po to, aby zdążyć na ćwiczenia mięśni brzucha, które miały się rozpocząć o 8 rano.
Trochę jeszcze półprzytomna dotarłam na miejsce w chwili, gdy na dworze rozpętała się burza gradowa.
Powinnam była wiedzieć od razu, że to zły znak.
Zaczęło się wszystko przyjemnie; pół godziny napinania i spinania, a potem trening klatki piersiowej ze sztangielkami.
I to by było na tyle...
Na koniec bowiem, miało być jak zwykle moje ulubione kardio, czyli bieżnia. Ustawiłam program i pobiegłam, ale już po kilometrze poczułam pierwsze ukłucie w łydce.
Spanikowałam i zeszłam z bieżni, ze strachu, że odnowi mi się kontuzja z zeszłej jesieni, która skazała mnie kilkomiesięczne siedzenie na kanapie.
W domu posmarowałam łydkę Mobilatem i założyłam ciepłe getry, aby podtrzymać jej ciepło.
Trochę mnie to załamało, ale tak to jest gdy się człowiek za bardzo cieszy..., bo mnie najbardziej zawsze cieszyło i cieszy nadal przede wszystkim bieganie...
Myślę, że w tym wypadku zaszkodziła mi ambicja, no i bezmyślność, co tu gadać... Zamiast zacząć od truchtu, narzuciłam sobie od razu tempo jakim biegałam przed kontuzją, a bieżnia temu dodatkowo nie sprzyja, gdyż nie zapewnia odpowiedniej amortyzacji.
Zobaczymy jak będę się czuła jutro, myślę, że do końca tygodnia, jeśli nie będzie oczywiście gorzej, pozostanę przy szybkim marszu.
Co by nie powiedzieć, zdenerwowałam się..., a jak jestem nerwowa, to w mojej głowie zaczyna się pojawiać i wrzeszczeć tylko jedna myśl - Natychmiast muszę zjeść coś słodkiego!
Mój mozg zaczął się ewidentnie domagać hormonu szczęścia, który schował się gdzieś w mojej łydce i nie chciał wyściubić poza nią nosa - Daj mi serotoniny, ale już!
Całe szczęście, że przewidująco, nie zmagazynowałam (jak to robiłam dotychczas) zapasu wafelków i batoników, bo już by było po nich. Mimo to, niczym pies gończy, przeszukiwałam w myślach wszystkie kuchenne półki i szufladki w poszukiwaniu choćby maleńkiego zapomnianego ciasteczka.
Niby to jestem rozumną kobietą (przynajmniej za taką się uważam), a w tym wypadku, logika i postanowienia, zostały natychmiast wyrzucone do wiadra na odpadki. Po prostu nie dałam rady stresowi...
Wynalazłam paczkę wafli ryżowych, wyjęłam dwa i posmarowałam miodem...
Od razu poczułam się szczęśliwsza, kiedy poczułam na języku rozpływającą się słodycz...
Jestem na siebie teraz zła, ale prawdę powiedziawszy, tylko trochę :).
.....................................................................................
Menu na dzisiaj:
sok z jednej cytryny
I śniadanie:
- kawa zbożowa z mlekiem
- kanapka pełnoziarnistego chleba żytniego z indykiem i sałatą
- pestki moreli
II śniadanie:
- pomarańcza
(2 wafle ryżowe z miodem, kawa z mlekiem i cukrem)
sok z 2 cytryn
Obiad:
- oszukane gołąbki
Podwieczorek:
- sok z marchwi
sok z 2 cytryn
Kolacja:
- sałata lodowa z kiełkami brokułowymi, pomidorkami koktajlowymi i jajem, skropiona oliwą czosnkową
- herbata zielona
...........................................................................................
Osiągnięcia:
- brak :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz